Tekst i zdjęcia: Maciek Szopa
Listopadowy wieczór, ciepła herbatka, pasjonująca relacja z zawodów curlingowych na Eurosporcie, opuszki ciągle niezagojone po niedawnym wypadzie do Blo… Rest całkowity… Z błogostanu wyrywa mnie telefon od Kruczka:
– Sylwester, promocja na loty do Barcelony, wchodzisz w temat?
– Ale crasha bierzemy?
– Jasne!
– No to rezerwuj bilety, ciśniemy!
Od tego się zaczęło i już parę tygodni później przemieszczaliśmy się wynajętym bolidem marki Seat Ibiza, krętą górską drogą w kierunku pierwszego naszego celu którym, była:
Siurana
Ostatnie, mokre przechwyty na Loco Total 7C
Miejscówka raczej mało kojarzy się z bulderingiem, ale zainspirowani fotkami Daniego Andrady z lokalnych ekstremów i kilkoma filmikami wyczajonymi w sieci, jesteśmy dobrej myśli. Tym bardziej, że właściciel jedynego campu w Siuranie, Antonio Arbones, obiecał w cenie noclegu udostępnić nam niepublikowane bulderowe topo rejonu. No i extra. Na miejsce docieramy około północy i… całujemy klamkę. Wszystko pozamykane, światła pogaszone, a na pukanie i trąbienie nikt się nie zgłasza. Stoimy przed schroniskiem w totalnej zlewie (jak mieć szczęście, to po całości):
– Pisałeś, że przyjedziemy w nocy?
– Pisałem. Odpisał, że będzie czekał!
– Kur….!
Zasypiamy na parkingu, słuchając bębnienia deszczu o dach samochodu, myśląc o jutrzejszej rozmowie z właścicielem i zastanawiając się, jak będzie „ty pedale” po hiszpańsku :).
Kruczek na trawersie za 7A Sant Joan de Villatorada
Wspinanie
Na szczęście nazajutrz wszystko kończy się dobrze i po obowiązkowej kawce w barze, zaopatrzeni w rysowane kredkami topo udajemy się na poszukiwanie przystawek.
Siurana to rejon idealny dla leniwych. Pierwsze sektory zaczynają się już 50 metrów od campu, a i do najdalszych nie trzeba daleko chodzić. Bulderki są zazwyczaj mocno przewieszone, ale za to po dobrych niekasujących chwytach. Dużym plusem jest możliwość wspinania nawet w deszczu, choć wtedy prościutkie i uklamione wyjścia mogą się znacznie utrudnić. Ale jak to mówią, dobry koń to i po błocie pociągnie :). Potwierdzając to przysłowie, Kruczek rozprawia się z klasykiem Loco Total 7C, twierdząc, że troszkę sapał tylko dlatego, iż na ostatnich ruchach woda ciekła mu po łokciach :).
Travesia de Calentar 6B+, Siurana
Po dwóch dniach ostrej walki z przewieszeniami i niesprzyjającą pogodą znów przemieszczamy się hiszpańskimi drogami w kierunku Barcelony i naszego celu numer dwa, którym jest:
Can Boquet
Leżący pod samą Barceloną granitowy rejon jest jednym z największych w Hiszpanii. Dostępne w sieci topo sporządzone przez lokalsów opisuje ponad tysiąc problemów. Po ponaddwugodzinnych poszukiwaniach najlepszego ponoć sektora Classic i przejechaniu chyba wszystkich polnych dróg w okolicy miasteczka Cabrils przekonujemy się, czemu Can Boquet mimo swojego ogromu nie stał się klasycznym miejscem pielgrzymek bulderowców. Już pierwsze dotknięcie skały przekonuje nas, że długo się nie powspinamy. Gruboziarnisty granit powoduje, że każdy dynamiczny przechwyt zdziera kolejną warstwę skóry.
– Przecież to jakiś pieprzony Petrohrad czy inna Krzyworzeka – marudzę jak stara baba, a wrażenie déjà vu pogłębia się z każdym pokonanym bulderem.
Desertors de la Corda 6B
Napotkani Szwedzi również dają do zrozumienia, że skała parzy przy każdym obsunięciu się ręki po wielkich ziarnach :). Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko po trzech godzinkach wspinania powiedzieć dość i przeparkować się do kolejnego rejonu, którym jest:
Savassona
Zgodnie z zasadą, że po latach chudych następują lata tłuste (w tym wypadku tłuste rejony), Savassona okazuje się całkiem przyjemną miejscówką. Drobnoziarnisty, przyjazny dla skóry piaskowiec zdecydowanie przypada nam do gustu. Malowniczo porozrzucane po lesie głazy oraz dobre lądowania pozwalają szybko zapomnieć o porażce w Can Boquet. Dużym rejonem Savassona zdecydowanie nie jest. Przewodnik EBloc opisuje niecałe 200 przystawek zlokalizowanych na 34 głazach. Nie uświadczymy tutaj masywnych dachów i dużych przewieszeń. Wspinanie to głównie piony i niewielkie przewieszenia oraz techniczne wejścia na obłe głazy dobrze znane miłośnikom francuskiego Fontainebleau. Spora ilość napotkanych w skałach Hiszpanów (w innych odwiedzonych przez nas rejonach wspinali się głównie obcokrajowcy) pokazuje, że rejon cieszy się wśród lokalsów dużą popularnością. Biegamy od jednego kamienia do drugiego, chcąc spróbować każdej przystawki. Jednak wspinanie w piaskowcu, nawet drobnoziarnistym, rządzi się własnymi prawami i po paru godzinach, kiedy palce ledwo wystają zza warstw plastra, wracamy zadowoleni do naszego bolida, pewni, że Savassone jeszcze odwiedzimy.
Hommo Erectus 7C
Tymczasem siedząc na kawce w Barcelonie, przeglądamy nowo nabyty przewodnik i wybieramy następny cel. Pada na piaskowcowo-zlepieńcowy rejon:
Sant Joan de Vilatorrada
Rejon leży ponad 80 kilometrów od Barcelony, więc dojazd zajmuje nam chwilę. Po drodze podziwiamy wspaniałe widoki na Montserrat oraz spadającą z każdym kilometrem temperaturę, która gdy dojeżdżamy na miejsce, osiąga idealny poziom dla bulderingu (+3 stopnie), co w połączeniu ze słoneczną pogodą oznacza jedno: skała będzie trzymać :). Dziwi nas tylko mała ilość samochodów na parkingu. Po chwili wiemy dlaczego. Widok lekko zaglonionych głazów, a także mało śladów magnezji uświadamia nam, że rejon nie należy do zbyt popularnych. Jak widać Hiszpanie, podobnie jak my, nie należą do miłośników zdzierania sobie skóry na ostrych zlepieńcowych ziarnach. Tym razem Kruczkowi włącza się marudzenie:
– Ja yebie, to ja już wolę do Borzęty jechać…
Ekwilibrystyczne haczenie pięty na bezimiennym 7B
Jako że Borzęta daleko, walczymy z lokalnymi bulderkami, czasem nawet wychodząc z tej nierównej walki zwycięsko :). Niestety, po dwóch godzinach skóra odmawia współpracy i pozostaje nam tylko jedno: taktyczny wycof do Barcelony i dalej w kierunku ojczyzny, gdzie pogoda – jeśli wierzyć doniesieniom – bardziej sprzyja jeździe na snowboardzie niż akcji na kamieniach. Ciekawe, czy szybko zatęsknimy za dotykiem ciepłej, nawet trochę zdzierającej skórę skały? Stawiam, że po pierwszej wizycie na panelu :).
INFO PRAKTYCZNE
Siurana
Leży 140 kilometrów od Barcelony. Brak w tej chwili sensownego przewodnika bulderowego. Jedyny, ręcznie rysowany, dostępny do wglądu w barze na campingu Toniego Arbonesa. Jedyny nocleg w okolicy to wyżej wymieniony camping. Możliwe zakwaterowanie we własnym namiocie za 6 euro, w domkach dwuosobowych (możliwość dostawki) od 35 euro, lub w schronisku – od 25 do 45 euro. Nocleg w tak zwanym „pokoju wspólnym” za 10 euro można sobie darować. Lepiej spać w samochodzie. Info o schronisku i campie: www.campingsiurana.com
Can Boquet
Leży 30 km od centrum Barcelony w pobliżu nadmorskiej miejscowości El Masnou. Topo dostępne w sieci pod adresem: http://climbinspain.com/2009/10/can-boquet-bouldering-close-to-barcelona/ Jedyny sensowny nocleg, jaki wyczailiśmy, to camp w El Masnou. Nocleg w namiocie ok. 10 euro. Pokoje od 45 euro za dwójkę – ceny poza sezonem, w lecie drożej.
Savassona i Sant Joan de Vilatorada
Rejony leżące ok. 80 km na północ od Barcelony. Dojazd, wspinanie i możliwość noclegów dobrze opisane w przewodniku EBloc, którego zakup jest niestety niezbędny.
Spory głaz w Savassonie z 7B dla zawodników bez lęku wysokości
We wszystkich rejonach wspinanie możliwe w zasadzie cały rok. Podczas naszego pobytu na przełomie grudnia i stycznia temperatura oscylowała pomiędzy 3 i 15 stopni powyżej zera, co w połączeniu ze słoneczną pogodą stwarzało idealne warunki do przyjemnego bulderowania. Deszcz utrudniał akcję jedynie w Siuranie. W pozostałych rejonach nawet w przypadku wystąpienia opadów, głazy wysychały błyskawicznie. Natomiast w miesiącach letnich wysoka temperatura może skutecznie utrudnić przemieszczanie się po trudniejszych przystawkach. Na szczęście łatwych i przyjemnych też jest sporo.