PRZYJACIELE
Rejony
2010-03-08
Lost in Peru


Prawie się udało. Peter chciał właśnie rozsiąść się wygodnie w przedziale biznesowym, Radec i ja nie byliśmy jeszcze w stanie pojąć naszego szczęścia. Prawdopodobnie rozglądaliśmy się jednak ze zbyt dużym niedowierzaniem, a szelmowski śmiech Petera zwabił do nas stewardesę. Ta skontrolowała nasze bilety, spojrzała na nas bezlitośnie i skierowała nas na nasze miejsca w tylnej części samolotu. Ze śmiechem opuściliśmy miejsca w trzecim rzędzie klasy business i zasiedliśmy w 30 rzędzie klasy economy. Mimo wszystko warto było spróbować, może uda się następnym razem.
Welcome to the Jungle…


Jedenaście godzin później docieramy do Limy. Jesteśmy zupełnie zajechani. Wokół nas panuje niesamowity harmider, który jako Tyrolczyk określiłbym jako prawie totalny chaos. Jednakże wygląda na to, że wszystko jakoś funkcjonuje. Nawet kierowca taksówki po chwili biegania tam i z powrotem jakimś cudem upchnął nasze bagaże do swojego samochodu i ruszył z piskiem opon. Radec i ja zachowujemy spokój pomimo stylu jazdy naszego kierowcy. Mamy wrażenie, że bierzemy udział w wyścigu Crash Car. Chętnie zobaczylibyśmy tych chłopaków na torze rajdowym. Schumacher i spółka znaleźliby w nich godnych siebie przeciwników. Czujemy wielką ulgę, gdy cali i zdrowi docieramy do naszego hotelu.
 

O czwartej nad ranem wstajemy i czekamy na śniadanie. Fundujemy sobie posiłek z kilku dań i zabieramy się za dalsze planowanie podróży, ponieważ przygotowania do tego wyjazdu były dosyć skromne. Ponieważ wszyscy odradzali nam samodzielne wypożyczanie samochodu, próbujemy wynająć kierowcę. Ze względu na niewystarczającą znajomość hiszpańskiego rezygnujemy po południu z tego planu i wynajmujemy jeepa. Cztery menażki zagotowanej wody później odważamy się zagłębić w miejscową samochodową dżunglę. Radec okazuje się być doświadczonym pilotem rajdowym. Tutaj nie obowiązują żadne przepisy ruchu drogowego. Ten, kto zatrąbi jako pierwszy, ma pierwszeństwo, a kto zahamuje, ten jest na przegranej pozycji. Szczęśliwie uniknąwszy wypadku, pozostawiamy za sobą kurz i hałas Limy, i jedziemy dalej w kierunku gór.
 

Tak… przecież przyjechaliśmy tutaj pobulderować. A tak właściwie szukamy bardzo konkretnej turni. Kto wie, jak duży obszar zajmuje Peru, ten wie, że jest to bardzo poważne przedsięwzięcie. Wiele lat temu zobaczyłem na małym zdjęciu w biografii Wolfganga Güllicha turnię. Już wówczas mój wzrok nie zatrzymał się jednak na niej, lecz na drugim planie niewielkiej fotografii. Wydawało mi się, że widzę tam głazy do bulderowania. Ciągle jednak odkładałem pomysł odszukania tych głazów i dopiero tej zimy zdecydowałem się na realizację tego zamierzenia. Okazała się ona jednak zdecydowanie trudniejsza niż się spodziewałem, ponieważ kolega Z nie mógł (a może nie chciał) przypomnieć sobie wspomnianego miejsca. Odosobnione zakątki są obecnie rzadkością i łakomym kąskiem. Tak więc zabrałem się za poszukiwania bez kolegi Z. Nie żałowałem ani kosztów ani wysiłku. Zacząłem nawet znów pojawiać się na uniwersytecie. Tegoroczne studia skoncentrowały się jednak wyłącznie na analizie map Peru. Oprócz tego przeczytałem jeszcze kilka prac o tematyce geologicznej. Pod koniec moich poszukiwań nie byłem jednak wiele mądrzejszy. Przy pomocy dwóch, trzech zdjęć i „najgorszej mapy świata” udało mi się przekonać mojego przyjaciela i fotografa Radka Capka do tego, że mam absolutnie niepowtarzalny plan. W maju nikt z nas nie miał konkretnych zamierzeń na przyszłość, więc niewiele myśląc, kupiliśmy bilety lotnicze. Spontanicznie dołączył do nas jeszcze Peter Grissemann. Mój właściwy mistrz w dziedzinie wspinania już dawno zebrał nietuzinkowe doświadczenia związane ze wspinaniem w Peru. Poza tym z pewnością mógł on nam służyć swoją wiedzą i radami jako przewodnik górski.
 

A teraz jedziemy przez Peru nie mając pewności, dokąd dojedziemy. Powinniśmy byli zakupić porządną mapę w Limie. Wykazaliśmy się jednak pewną naiwnością i teraz często nie wiemy, gdzie jesteśmy. Nawet wiedza Petera z zakresu kartografii niewiele nam pomaga. Mamy jednak szczęście. Trzeciego dnia dostrzegamy na horyzoncie skały, wiele skał. Trudno nam to pojąć. W zasadzie przecież pojechaliśmy tak po prostu przed siebie, a teraz rzeczywiście udało nam się znaleźć miejsce, w którym Wolfgang Güllich wszedł na wspomnianą na wstępie iglicę. Również buldery wyglądają bardzo obiecująco. Napieramy.
 

Chroniczny brak tlenu…
 

Po kilku krokach znów wszystko się kończy. Już po 20 metrach leżę na ziemi i skręcam się ze śmiechu. Tętno wzrasta do 200 i zaczynam się obawiać, że wypluję płuca. Jako rodzony Tyrolczyk przyzwyczajony do pionowych ścian zupełnie zlekceważyłem wysokość. Powietrze na wysokości 4400 metrów jest jednak nieco bardziej rozrzedzone niż w rodzimych górach. Radec czuje się podobnie. Peter mógł przynajmniej nadmienić, że na wysokości 4000 metrów trzeba się nieco zaaklimatyzować. Jednakże emocje spowodowały, że zapomniał o tym, a teraz lakonicznie stwierdził, że człowiek uczy się na błędach. Uczymy się szybko i w żółwim tempie ruszamy na dalsze rozpoznanie terenu. Każdy udaje się w innym kierunku i dopiero wieczorem spotykamy się przy samochodzie. Bloki skalne wyglądają bardzo obiecująco. Pewne podniecenie jest dobrze widoczne i wszyscy jesteśmy zmotywowani do bulderowania. Nasz pierwszy dzień na tej wysokości pozostawił na nas swoje piętno. Czujemy się wypompowani i każdy odczuwa lekki ból głowy. Nikt z nas nie ma już ani ochoty, ani siły rozbić dzisiaj namiotu. Ruszamy na poszukiwania nowej kwatery. W drodze do następnej wioski odkrywamy kolejne rejony wspinaczkowe w fascynującej scenerii.
 


 

W samochodzie panuje cisza. Radec jest moim zdaniem zbyt cichy, prawie zaczynam się o niego martwić. Kładzie się też wcześniej spać, podczas gdy ja z Peterem idziemy jeszcze coś zjeść. Następnie również idziemy spać. Jednak nie mogę zasnąć. W myślach wspinam się już po pierwszych bulderach, które udało mi się wypatrzeć. Nie mogę już doczekać się chwili, kiedy po raz pierwszy dotknę skały. O świcie zrywamy się z łóżek. Niestety, nie na wspinanie. Musimy możliwie szybko zjechać niżej. Radec w ciągu nocy poczuł się gorzej, prawie nic nie mówi i leży cicho na tylnym siedzeniu, podczas gdy ja staram się jak najszybciej dostać się w dół wąskiej doliny.Godzinę później, na wysokości 3000 metrów, siedzimy w kawiarni. Radec stał się nagle bardzo rozmowny, jakby nic się nie stało. Choroba wysokościowa. Być może rzeczywiście powinniśmy się zaaklimatyzować. Nie ma sensu, abyśmy od razu jechali z powrotem w górę. Podejmujemy spóźnioną decyzję o aklimatyzacji w Huaraz.
 

Plan awaryjny…
 

Mniej więcej 200 km na północny zachód powinna się znajdować mekka wspinaczy w Peru. Nie jesteśmy w stanie tego określić zbyt dokładnie przy pomocy naszej mapy o skali 1:1750000. Podobno na stokach Huascaran i Alpamayo znajduje się wiele możliwości uprawiania bulderingu, a w dodatku zawsze chciałem popodziwiać te sześciotysięczniki z dołu. Tak więc znów wyruszamy. Już po kilku metrach wiemy, że ten pokonanie tego krótkiego dystansu potrwa nieco dłużej niż przypuszczaliśmy. W Europie nie byłoby w tym wypadku mowy o drodze, nawet nie o drodze polnej. Radec sprawnie manewruje jeepem przez wąską dolinę. I chociaż poruszamy się naprzód w tempie marszu, podróż upływa nam bardzo szybko. Zafascynowani podziwiamy potężne ściany. Początkowo spotykamy jeszcze małe wioski ukryte na stromych stokach gór. Po kilku godzinach docieramy na wysoko położone plateau. Przed nami rozciągają się niezmierzone przestrzenie Peru. Jak okiem sięgnąć nie widać żadnych ludzi, jedynie droga, które niknie gdzieś w oddali. Dokąd prowadzi? Nie mamy pojęcia. Gdy po ośmiu godzinach jazdy znów widzimy światła, opanowuje nas poczucie ulgi. Nikt z nas nie oczekiwał, że tutaj w środku gór natrafimy na miasto tętniące życiem. Jest głośno, w niemal każdym domu gra włączony telewizor, a ludzie spoglądają na nas, jakbyśmy przybyli z innej planety. Najwyraźniej turyści rzadko zapuszczają się w ten rejon. Po spacerze przez centrum kładziemy się wcześniej spać. Cały dzień jazdy jeepem trudno uznać za wypoczynek. Przynajmniej jesteśmy dobrze wytrzęsieni i nie potrzebujemy masażu.
 

Następnego dnia wyruszamy wcześnie. Około południa chcielibyśmy być w Huaraz. Zostawiamy miasto za sobą i jedziemy dalej. Góry stają się coraz wyższe i bardziej dzikie. Gdy o 10 rano docieramy na przełęcz, jesteśmy w stanie już „wyczuć” Huaraz. Z optymizmem stwierdzamy, że miasto musi być już gdzieś bardzo blisko.
 

Po ośmiu godzinach znów jesteśmy na jakiejś przełęczy. Wysokościomierz Petera pokazuje 4900 metrów i tym razem mamy już wielką nadzieję, że gdzieś tam w dole znajduje Huaraz. Powoli kończy się nam paliwo i głupie żarty. W samochodzie zapada cisza. Minęła już niemalże wieczność, odkąd spotkaliśmy ostatniego człowieka. Lekceważyliśmy do tej pory nie tylko wysokość ale także wielkość tego kraju. Nie mówiąc już nic o stanie tutejszych dróg. Nie ma już odwrotu – możemy tylko nie tracić nadziei i jechać dalej. Późno w nocy docieramy wreszcie do Huaraz, co wszyscy przyjmujemy z wielką ulgą. Potrzebowaliśmy 2 dni na przebycie 250 km. Jesteśmy wykończeni podróżą, nawałem wrażeń i dlatego lokujemy się z najlepszym z hoteli.
 

Huaraz. Trudno wyobrazić sobie większe sprzeczności. Jeszcze wczoraj jechaliśmy przez bezludne doliny. W małych, biednych wioskach nie było prądu. Mieszkańcy spoglądali na nas podejrzliwie, ale życzliwie. Czuliśmy się jakbyśmy byli z innej planety. Tutaj, w Huaraz jesteśmy zwykłymi turystami. Mieszkamy w przyzwoitym hotelu, spotykamy ludzi z całego świata, idziemy wieczorem do knajpy coś zjeść i piejmy dobre wino. Turystyka wspinaczkowa przyczyniła się do powstania tego miasta, które jest zupełnie nietypowe jak na warunki Peru – przypomina raczej narciarskie kurorty w Tyrolu. To wszystko wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobne.
 

BOULDERING W HUARAZ
 

Tutaj na zboczach sześciotysięczników znajdziemy wreszcie coś do bulderowania. Ja również zaczynam być powoli nieco niespokojny i chciałbym wreszcie dotknąć skały. Zdjęcia, które znalazłem w Internecie, wyglądały bardzo obiecująco. Ruszamy więc w drogę. Niestety, okazuje się, że nie udaje się nam znaleźć nic godnego uwagi. Po południu siedzimy znów w dolinie, spacerujemy po miejscowych targach i obserwujemy tętniące tutaj życie. Również Hatun Machay, pobliski rejon wspinaczkowy, okazuje się być niewypałem bulderowym. Za to sceneria jest genialna. Po krótkiej dyskusji decydujemy się wrócić do punktu wyjścia w Huallay. Spędziliśmy już cztery dni na wysokości ponad 3000 m. Radec powinien być już zaaklimatyzowany.
 

Tak to jest, jeśli unika się asfaltowych dróg. Ale może jest to nasze przeznaczenie, że ciągle lądujemy w najbardziej odległych rejonach Peru. W przeciwieństwie do pierwszej jazdy samochodem ta tura robi na nas zatrważające wrażenie. Po lewej i po prawej stronie wyrastają tylko strome skały i kruche ściany, które wyglądają tak, jakby miały się zaraz zawalić. Nie sądziliśmy, że „drogi” w Peru mogą być jeszcze gorsze. Na domiar złego na nieoznaczonym skrzyżowaniu wybieramy złą drogę. Kilka godzin później docieramy na wysokość 4950 metrów i tutaj kończy się na nasza podróż. Szlaban i uzbrojony policjant zagradzają nam dalszą drogę. Wylądowaliśmy w kopalni złota. Zdeprymowani wracamy na skrzyżowanie. Punktem kulminacyjnym tego tygodnia jest chyba mój papieros na wysokości 4950 metrów.
Następne 8 godzin siedzę za kierownicą. Radec znów leży na tylnym siedzeniu samochodu. Mam złe przeczucia. Od czasu do czasu z naszej apatii wyrywa nas kolejna wielka dziura w drodze. Nikt się nie cieszy, gdy wreszcie w środku nocy docieramy do asfaltowej drogi. Jesteśmy wykończeni jazdą i zmęczeni wieloma przeżyciami ostatnich dni. Wydaje mi się, że podróżujemy przez Peru już od wielu tygodni. Po dziesięciodniowej odysei docieramy wreszcie z powrotem do Huallay.
 

Pierwszy kontakt ze skałą – Bosque de Piedras
 

Następnego ranka nie pamiętamy już o wszystkich trudach. Bosque de Piedras de Huallay lub inaczej „Skalny las” to odpowiednie nazwy dla tego rejonu. Skalne iglice i turnie ciągną się aż po horyzont. Okolica przypomina nieco Rocklands w RPA. Wielkości rejonu nie jestem w stanie tak naprawdę ocenić, bo jego dokładniejsze zajęłoby z pewnością kilka dni, jeśli nie tygodni. Jednakże codzienne wyjścia na rozpoznanie terenu i wspinanie na wysokości 4200 metrów nie są zbyt długie. Wszystko trwa dłużej. Ściany wyglądające z oddali na buldery rosną w oczach z każdym krokiem. Nierzadko stajemy ostatecznie przed blokami o wysokości ponad 10 metrów. W Peru wszystko zdaje się mieć inne wymiary. Skała jest niesamowicie lita jak w Hueco Tanks. Innymi słowy: jest super. Dziewicza, szorstka skała jak okiem sięgnąć. Już prawie zapomniałem, jakie to uczucie dotykać takiej skały. Peter i ja wyszukujemy konsekwentnie najbardziej wybitne formacje. Wspinaczka jest bardzo urozmaicona i w połączeniu z otoczeniem sprawia ogromną przyjemność. Dopiero gdy na palcach zaczyna brakować skóry, wracamy na nasz mały camp. Ślady magnezji w okolicy zdradzają nowe linie. Rozkoszujemy się ostatnimi promieniami słońca, bowiem gdy tylko słońce zniknie za horyzontem, robi się bardzo zimno. Często leżymy w śpiworach już o 19.00 i czekamy na kolejny ranek. Podczas gdy Peter chrapie obok mnie, Radec mieszka w przyzwoitym hotelu oddalonym o 2 godziny i 1200 metrów deniwelacji. Jego organizm nie może przyzwyczaić się do tej wysokości i Radec nie ma nawet po co wypakowywać swojego sprzętu wspinaczkowego. Za to codziennie przywozi zaopatrzenie z miasta i towarzyszy nam z aparatem.
 

W trakcie pierwszych dni rozpoznajemy pole głazów w Huallay. Niestety, nie mogę powtórzyć drogi na iglicy, którą Wolfgang zdobył jako pierwszy w 1986 roku, ponieważ nasza lina jest za krótka. Ale przecież przyjechaliśmy tutaj przede wszystkim żeby pobulderować. Potencjał skalny jest tutaj ogromny. Skała przypomina raczej granit, z małymi krawądkami i dziurkami, niesamowicie lita i czysta. W przeciwieństwie do Bosque de Pietras, oddalonego o 5 minut jazdy samochodem, można tutaj znaleźć głazy, pozwalające na bezpieczny zeskok. W ciągu jednego dnia udaje mi się przejść wiele nowych linii. Po kilku dniach na tej wysokości jestem w stosunkowo niezłej formie. Teraz mogę spróbować również trudniejszych projektów. Wiszę więc na długim na 5 metrów „ostrzu miecza”, który tkwi w ziemi pod kątem 35 stopni. Wymarzona linia, tylko zeskok nie jest zbyt przyjemny. Jednak Peter udowadnia, że również przewodnicy górscy mogą być dobrymi spoterami. Niemniej po kilku nieprzyjemnych upadkach zostawiam ten projekt. W tej części Peru należy unikać kontuzji, może następnym razem zabierzemy ze sobą więcej crashpadów.
 

Po trzech dniach bulderowania jedziemy już, niestety, w kierunku Limy. Chętnie zostałbym tutaj dłużej, gdyż wielu odkrytych bulderów nie miałem nawet okazji spróbować. Jednakże z uwagi na Radca nie ma sensu zatrzymywać się dłużej na tej wysokości. Cały czas nie czuje się on najlepiej. Z każdym dniem wydaje się być starszy, więc postanawiamy przerwać wyprawę i razem wrócić do domu.
 

To więc jest nasza ostatnia wspólna podróż jeepem. Trudno uwierzyć. Najpierw miałem wrażenie, że jestem tutaj już od wielu tygodni i że mam wiele czasu. Teraz natomiast wszystko dzieje się dla mnie zbyt szybko. Z mieszanymi uczuciami leżę na tylnym siedzeniu. Spoglądam przez okno na przemykający krajobraz. Nikt się nie odzywa, a ja dopiero teraz przeżywam minione dni.
 

Kończy się nasza wyprawa do Peru. Potężne góry i ich przyjaźni mieszkańcy na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Peru jest fascynujące, zadziwiające – jest jednak również pełne kontrastów. Nie tylko klimat, flora i fauna zmieniają na przestrzeni kilku kilometrów. Również różnice socjalne są w tym kraju ogromne. W odległych, dzikich dolinach ludzie żyją jeszcze zgodnie z tradycją i w harmonii z naturą. Zarazem powstają „szklane” metropolie,zorujące się w dużym stopniu na swoich europejskich odpowiednikach. Bogaci i biedni żyją tutaj bardzo blisko siebie. Duża liczba policji i wojska świadczy o tym, że nie tylko ja miałem uczucie „niepewności”.
 

Jeśli ktoś wybiera się do Peru, to zdecydowanie przyda mu się znajomość języka hiszpańskiego. Znając tylko zwrot „No comprende espanol“, można mieć czasami problemy. Dobra mapa samochodowa może zdecydowanie obniżyć poziom stresu… a jeśli ktoś chciałby powtórzyć iglicę „Güllicha“, to może się do mnie zgłosić – jeszcze pamiętam, gdzie ona się znajduje!
 

Ważne podczas wyprawy do Peru:
 

- Należy zakupić już w Limie dobrą mapę samochodową (department of geographie): wielu dróg nie jest zaznaczonych na dostępnych gdzie indziej mapach, co prowadzi do niespodziewanych problemów.

- Znajomość języka hiszpańskiego bardzo się przydaje. W razie czego pomocny jest zwrot: donde esta…??

- Nie należy w ciągu dwóch dni wjeżdżać samochodem na wysokość 4500 metrów. Dobrze jest zaaklimatyzować się w niższych regionach. Później podczas bulderowania lżej się oddycha.

- Policjanci w Peru są skorumpowani jak rosyjscy celnicy. Jeśli możecie sobie pozwolić na wypożyczenie jeepa, to bardzo się to przydaje (nigdy nie zostaliśmy zatrzymani podczas jazdy). Przez ostatnie dni mieliśmy mały samochód i zostaliśmy zatrzymani 3 razy. Za odpowiednią ilość soles (waluta peruwiańska) można otrzymać swoje dokumenty z powrotem.

- Należy zabrać gaz łzawiący. Nie przeciwko policji czy też innym bandytom, lecz przeciwko dzikim psom, które z pewnością spotka się w górach. My, niestety, nie mieliśmy takiego gazu.

- Należy zabrać własny palnik gazowy. Na miejscu może się udać zdobyć palnik, ale nigdy nie ma pasujących kartuszy. Prawdopodobnie najlepszy jest palnik benzynowy.

- Nie należy jeść sałaty! Napoje alkoholowe zawsze bez lodu.

- Więcej informacji o Peru: PERU handbook: Alan Murphy; Footprints Handbook.

- Dobrej zabawy;)


Komentarze
Dodaj komentarz
 
 

kontakt | współpraca
Copyright 2024 bouldering.pl & GÓRY
goryonline
bouldering
jura
nieznane tatry